Śmiecie w rzekach, plastikowe butelki i inny syf no comments
Dość narzekania, że miejsce, w którym mieszkamy, nie daje nam szansy na fajne spędzanie weekendów. Że daleko do morza i do gór, i do jezior, i do rzek. W tę sobotę zadaliśmy kłam tym twierdzeniom i wybraliśmy się na spływ kajakowy chyba najmniej o to podejrzewaną rzeką – Jeziorką. Trasa z Piaseczna do Konstancina. Drogą jest to ok. 7 km. Rzeką pewnie bliżej 10. Ale niech niewielka odległość nie zwiedzie nikogo. O czasie pokonania tej trasy nie decyduje bowiem odległość, lecz liczba napotkanych przeszkód.
Ale od początku. Zaczęło się od kolegi, który wraz ze znajomymi wybrał się na pontonowy spływ Jeziorką. To zwróciło naszą uwagę na fakt, że w ogóle jest taka rzeka w sąsiedztwie. Poczytaliśmy o niej, jaka to jest dzika i nieposkromiona, i z miejsca zapragnęliśmy to zobaczyć.
Wyposażeni w „nówka funkiel” dmuchany kajak wyruszyliśmy na spływ w sobotę rano. Rano to eufemizm, bo było już prawie południe. Swoją drogą, to właśnie było piękne, że spływ ten nie wymagał wczesnego zrywania się, aby gdzieś dojechać, czy wręcz wyjazdu na cały weekend. Po prostu wyspaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i na spokojnie, nie spiesząc się ruszyliśmy na wycieczkę.
Pierwsze minuty to było głównie płynięcie stylem wiatraczno-rozpaczliwym, kiedy to każde z nas z osobna próbowało okiełznać kajak, a ten płynął głównie tam, gdzie chciał, a rzadko tam, gdzie my chcieliśmy. Ale po niedługim czasie sytuację udało się opanować i wydawało się, że teraz to już będzie „z górki”.
Nic bardziej mylącego. Pierwsza przeszkoda, na jaką natrafiliśmy, sprowadziła nas na ziemię. Było to zwalone drzewo, albo i kilka drzew, do których jednak nie dało się dopłynąć, bo już przed nimi znajdowała się szeroka na kilka metrów hałda śmieci. Butelki, puszki, tafle styropianu, różne plastikowe pojemniki, a nawet lodówka.
Taki niestety odbraz Polaków wyłania się na podstawie polskich rzek. Na tych rzekach, gdzie turystyka kajakowa jest popularna, problem ten jest do pewnego stopnia rozwiązywany przez różnego typu akcje sprzątania rzek przeprowadzane przez lokalne władze, młodzież, a nawet lokalne firmy wypożyczające kajaki – firmom tym zależy, aby rzeka była ładna, czysta, aby turyści nie byli narażeni na tak nieprzyjemne widoki. Jeziorka jednak nie należy do popularnych szlaków kajakowych, więc nie ma tu też podmiotów zainteresowanych utrzymaniem jej w czystości. Jest za to mnóstwo wędkarzy i działkowiczów, którym nie chce się zabierać śmieci do domu, wolą je wrzucić do wody.
Zanim pokonaliśmy tę przeszkodę musieliśmy pokonać własny wewnętrzny opór przed brodzeniem wśród śmieci i rozgarnianiem ich własnymi ciałami. Nie było to przyjemne. Na szczęście podobne do tego miejsca były może 3 na całej trasie. Co nie znaczy, że nie było innych przeszkód. Mnóstwo było powalonych drzew zagradzających nurt nie na tyle, by zatrzymać śmieci, ale wystarczająco, by zmusić nas do wysiadania z kajaka, balansowania na pniach leżących w poprzek rzeki i przenoszenia sprzętu.
Najwięcej emocji dostarczyła nam przeszkoda składająca się z wielu powalonych drzew i całej masy śmieci, przez którą nie dało się kajaka po prostu przenieść, a trzeba było z nim jeszcze lawirować pomiędzy konarami i gałęziami zagradzającymi przejście nieraz kilka metrów w górę. Na dodatek okazało się, że większość pni leżących w wodzie, na niczym się nie opiera, a jedynie unosi się, jak to drewno, na powierzchni. Próba wyjścia na taki pień kończyła się utratą równowagi i zapadnięciem się w wodę i była możliwa jedynie przy idealnym rozłożeniu ciężaru w stosunku do pływalności samej kłody. Dodam, że taka kłoda dźwigając ciężar człowieka łapała neutralną pływalność gdzieś dopiero pół metra pod wodą – wyglądało to więc tak, jakbyśmy balansowali na grzbiecie podwodnego żółwia . Był to prawdziwy majstersztyk, aby nie tylko utrzymać się na takiej kłodzie, ale jeszcze przemieszczać się na kolejne i kolejne tak, aby pokonać całą przeszkodę, nie zapominając przy tym o niesieniu kajaka.
Przyznaję, chwilami było ciężko. Po paru godzinach byliśmy cali brudni, pokryci rzecznym mułem, suchymi liścimi, małymi gałązkami, w kajaku chlupała woda kolorem bardziej przypominającym błoto, a nasze plecy były żywym dowodem zajadłej aktywności tamtejszych komarów. Ani przez moment nie żałowaliśmy jednak decyzji i byliśmy głodni kolejnych wrażeń.
Kiedy już przebyliśmy najbardziej dziki odcinek (a zajęło nam to prawie 4 godziny), rzeka się rozszerzyła, a przeszkody stały się znacznie rzadsze, spotkał nas bardzo głupi i całkiem niepotrzebny wypadek. W zasadzie bez celu dobiliśmy na chwilę do brzegu, a z brzegu wystawał kawałek metalu. Ostry jak brzytwa. Nasz gumowy kajak, który naprawdę świetnie spisywał się na naturalnych przeszkodach, konarach, korzeniach, w starciu z tym ostrzem przegrał bez walki. W ciągu paru sekund z rozdarcia długiego na 15 cm uszło powietrze a całej dolnej komory, a kajak nabrał wody. Choć mieliśmy dużo powietrza jeszcze w drugiej komorze, nie chcieliśmy ryzykować. Po to w końcu są 2 komory, aby przy awarii pierwszej druga stanowiła wyłącznie gwarancję dobicia do najbliższego brzegu. O kontynuowaniu spływu nie mogło być mowy. Niepocieszeni, zawiedzeni tym, że byliśmy już tak blisko, ale się nie udało, wyszliśmy na brzeg.
Teraz kajak oczekuje na naprawę. A my póki co utrzymujemy, że to na pewno nie był ostatni raz i jeśli nam się uda, to jeszcze w tym roku dokończymy naszą wycieczkę do Konstancina.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.